wtorek, 14 lutego 2012

Tak trzeba, czyli z braku innego tytułu

Postanowiłam wreszcie wyjść z cienia i przekazać tym, którzy zechcą to przeczytać, pierwszą część mojej powieści w odcinkach. Obiecuję, że kolejne w każdy wtorek.
Uwagi, również krytyczne mile widziane. Zapraszam.


Wiało już chyba od tygodnia. Co wieczór wracała do domu jak pies z podkulonym ogonem – zmarznięta i przemoczona do suchej nitki. I miała dość. Dość wychodzenia z domu skoro świt, dość powrotów późną nocą. Co z tego, że do pustego mieszkania. Lubiła to mieszkanie i nawet jeśli nie miała męża i dzieci, miała przecież prawo do własnego życia, do swojej prywatności. Na razie jej prywatność ograniczała się do samotnych nocy w małej niewykończonej sypialni. Kładła się zawsze za późno i wstawała zawsze zbyt wcześnie, więc nawet tam nie mogła zagrzać miejsca wystarczająco długo.
Jeszcze dwa lata temu, kiedy mieszkała z rodzicami, oddałaby wszystko za ten własny mały kąt. Planowała, co w nim urządzi, jak będzie spędzać samotne długie wieczory i wczesne poranki z kawą pitą na tarasie. Tak, wtedy marzyła o mieszkanku idealnym – małym, przytulnym i jej własnym. Osiągnęła cel – udało jej się dostać awans i wynegocjować dobre warunki kredytu. Potem znalazła wymarzone lokum i podpisała umowę z bankiem. Wiedziała, że spłata takiej pożyczki nie jest bułką z masłem, ale jest młoda, ambitna, ma dobrze płatną pracę. Kiedy, jeśli nie teraz?
Rodzicom, oczywiście jej pomysł się nie spodobał. Przecież była im potrzebna, przecież było im razem dobrze. Nie wychodziła za mąż, więc po co przeprowadzka? I to na drugi koniec miasta!!! Czy ona chce całkiem z nimi zerwać kontakt? Już ich nie potrzebuje, ale przecież oni potrzebują jej. I jak sami zdołają opłacić mieszkanie, po co dodatkowe wydatki i tak jest ich mnóstwo. Jej argumenty o potrzebie samodzielności, o tym, że są przecież jeszcze młodzi, że nie wyjeżdża za granicę, ani nawet do innego miasta, nie miały znaczenia. Nie chciała im mówić, że ma już dość ich wiecznych kontroli, planowania jej zajęć i znajdowania znajomych – kolejnych kandydatów do jej ręki. Chciała wziąć swoje życie w swoje ręce – zacząć wreszcie decydować o sobie. Nie, nie chciała ich opuszczać, zostawiać na łasce losu. Chciała po prostu ich nie znienawidzić, chciała, żeby pozostał szacunek i miłość, a do tego potrzebny był jej dystans.
Była to tylko jedna z decyzji podjęta pod wpływem rozmowy ze znajomym psychologiem, który bez zbytniego wgłębiania się w zakamarki jej duszy podsunął kilka pytań, na które jego zdaniem powinna sobie odpowiedzieć. Zaczęła zmiany.
Początek był cudowny. Stała się wreszcie panią siebie – finansowo i duchowo niezależną. Ogarnięta euforią jak na skrzydłach biegła do pracy, by wypełniać swoje nowe obowiązki i jak na skrzydłach wracała do swego gniazdka po drodze wstępując do sklepów, by wybierać kolejne niezbędne do jej szczęścia rzeczy. Uwielbiała urządzać mieszkania. Żałowała, że nie została projektantką wnętrz, ale teraz nie bardzo chciało jej się to zmieniać. Spalała się więc twórczo w tym jednym malutkim projekcie. Wybierała kolory ścian, glazury i zasłon, kupowała meble. Rozmyślała nad sprzętem grającym i AGD. Chciała, żeby wszystko było poukładane jak w pudełeczku. Miała wrażenie, że jeśli otoczy się porządkiem i będzie miała dobrze funkcjonujące mieszkanie, w jej życiu też zacznie się układać. Nic nie męczyło jej tak, jak wieczny bałagan. Zasadą obowiązującą więc przy urządzaniu się był minimalizm. Chciała mieć ładne, przestronne, niezagracone mieszkanie. Takie, w którym da się oddychać pełną piersią – inne od tego, z którego uciekła.
Rano chciało jej się wstawać. Prysznic w ślicznej wygodnej łazience z granatowo-czerwonymi płytkami i ścianami w odcieniach piasku i słońca budził ją do życia. Potem siadała w oknie kuchni lub na tarasie i piła bez pośpiechu kawę ze swego nowego wymarzonego ekspresu. Zawsze marzyła o tym, aby jej dom wypełniał zapach kawy, a w jej domu kawę pito raczej rzadko – ona sama zaś pijała ją zazwyczaj potajemnie lub jawnie przy jakiejś super okazji, kiedy to wyjątkowo zezwalano jej na to. Rozkoszowała się więc tą kawą i przygotowywała sobie śniadanie. Grzanka, jajko, sok pomarańczowy lub płatki. Lubiła gotować, odprężało ją to, ale jeszcze bardziej uwielbiała rytuał przygotowań posiłku. Nakrywanie do stołu, ustawianie naczyń, dekoracji, planowanie tego, co przygotuje. Czasem brakowało jej kogoś przy posiłku, ale wtedy oddawała się rozmyślaniom. Nie miała przecież, aż tak wiele czasu. Chciało jej się żyć.
Dzięki tej zmianie, dzięki satysfakcji, jaka z niej płynęła, stała się spokojniejsza i lepiej nastawiona do świata. Wiedziała, że to nie rozwiąże wszystkich emocjonalnych problemów, ale od czegoś trzeba zacząć. Znajdowała czas na spotkania z przyjaciółmi i wyjścia do kina czy teatru. Była gotowa spotkać się z mamą czy tatą, ale nie biegła już na każde ich skinienie. Szanowała swój czas i prywatność i miała nadzieję, że dzięki temu oni też zaczną ją szanować. W zdrowy sposób zatęskniła nawet za rodzicami i z radością jeździła do nich w weekendy, gdy zapraszali ją na niedzielny czy sobotni obiad. Ale spotykała się z nimi także na mieście. Zaprosiła ich kilka razy do siebie, lecz denerwowały ją ich komentarze, więc postanowiła spotkania z rodzicami w jej mieszkaniu ograniczyć do minimum i popracować jeszcze trochę nad nimi.

Dziś była roztrzęsiona bardziej niż zwykle, nie dlatego, że wiało i padał deszcz, nie dlatego, że przemokła do suchej nitki. Wcisnęła guzik ekspresu i poszła do łazienki. Czuła jak strużki wody parzą jej skórę, ale chciała tego, potrzebowała nie tylko się rozgrzać, ale przez chwilę zapomnieć. Szum izolował od świata, a parzący ból sprawiał nawet przyjemność. Nienawidziła siebie  w tej chwili i chciała zadać sobie ból, miała ochotę walić głową w ściany i rozbić wszystko, co znajdowało się łazience. Stała tak w odrętwieniu do chwili, gdy z trudem już tylko mogła łapać powietrze w zaparowanym wnętrzu. Zakręciła wodę i szum ucichł, lecz ze wzmożoną siłą odbił się, rozbijając o ścianki jej szloch. Osunęła się na podłogę i płakała, płakała bez tchu, było jej wszystko jedno – dlaczego w ogóle jeszcze żyje, przecież lepiej byłoby bez niej. Płacz jednak nie pozwalał jej pozbyć się ciężaru, który od dawna gnieździł się w jej wnętrzu.
Owinięta w miękki ciepły szlafrok odważyła się wreszcie wyjść. Czekała na nią ledwie ciepła filiżanka, nie dolewała do niej mleka ani nie dodawała cukru – tak jakby chciała siebie ukarać. Za co?
Jak on mógł to powiedzieć? Tłukło się jej w głowie. Dlaczego do tego dopuściłam, nie mogę, nie chcę, jaka ja jestem głupia. Myśli w jej głowie nie dawały jej żadnych szans. Była dla siebie jak najokrutniejszy sędzia – nie było taryfy ulgowej, nie było tłumaczenia. Jestem skończoną idiotką. Przecież tyle razy powtarzałam sobie, że mi nie wolno, że nie mogę na to pozwolić, ale najwyraźniej chciałam tego. Chciałam, bo jestem pieprzoną egoistką. No i mam za swoje, to moja i tylko moja wina. Cisnęła filiżanką z całej siły, zostawiając pierwszy ślad na swojej świeżo wymalowanej ścianie. Patrzyła w otępieniu, jak strużki kawy spływają na kremową wykładzinę. To nie ma znaczenia. Zaczęła zbierać okruchy porcelany i z zapamiętaniem wbijać je sobie w dłonie tak, by sprawiały ból. Wszystko było lepsze…

2 komentarze:

  1. Witam!
    Wstęp genialny!
    Zapowiada się ciekawa powieść!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo. Mam nadzieję, że ciąg dalszy nie rozczaruje :)

      Usuń